Spowiedź

Jest piątkowy wieczór. Zakryłam się kocem po samą szyję. Odpoczywam. Ostatnio dzieje się tak dużo, że taki wieczorny relaks jest czymś, o czym myślę wstając o 6:40 rano. 

Nie jest to jednak czas tak koszmarny, jak maj i czerwiec. Na szczęście. 

PUSTKA

Po śmierci Dziadka przez długi czas nie mogłam wydusić z siebie żadnych emocji. Gdy ktoś zapytał mnie, jak się czuję, odpowiadałam w taki sposób, jakbym tak naprawdę nie przeżyła największej życiowej tragedii. Zajęłam się pracą, oglądaniem beznadziejnych, nic nie wnoszących do mojej codzienności filmików i czytaniem jeszcze głupszych rzeczy w internecie. Wyglądało to po stokroć bardziej irracjonalnie, gdyż kilka miesięcy wcześniej rozpoczęcie wojny na Ukrainie wzbudziło we mnie większy szał, gniew i strach. 

Moja terapeutka powiedziała wówczas, że zablokowałam swoją emocjonalność prawdopodobnie przez wielomiesięczne wmawianie sobie, że jestem na tę stratę gotowa. Wyobrażałam sobie niedziele bez kawy z jedną z moich ulubionych osób na świecie, bez opowieści o czasach PRL, bez telefonów z tekstem "uściskaj swojego lubego, ale nie za bardzo, bo jeszcze chcę z nim porozmawiać". 

Przygotowywałam się, jak wtedy, gdy zdawałam maturę. Analizowałam każdy błąd, który mogę popełnić i zapisywałam w kajeciku słowa mające sprawić, że będę silniejsza. Jakby siła w tamtym momencie była najważniejsza. 

Aż w końcu jebło. Nie pękło, nie rozkruszyło się nawet. Jebło z takim impetem, że zalana łzami nie wiedziałam czy tę rzekę mam zbierać kubkiem, czy może przynieść wiadro. Zrozumiałam, że to nie siła była mi potrzebna, a proste pozwolenie od samej siebie, dla samej siebie, na odczuwanie. Na emocjonalność, do której każdy ma prawo. I ja. Zwykła ja, płacząca nad grobem.

Jebło na tyle mocno, że nagle, w zalewającym moje ciało smutku, odczułam jednocześnie ulgę. Ulgę, że mogę sobie cholernie zapłakać. Dziś, jutro. Wieczorem, o poranku. W kuchni, czy biurowej łazience. Mogę i nie muszę się tego bać. 

Niestety ból, jaki przyniosło mi to wydarzenie, jest nieco większy niż się spodziewałam. Rana, która pozostała nie do końca chce się zlepić. 

Po pogrzebie Dziadka poprosiłam Babcię o kilka jego obrazów. Odpuściłam ilość, którą sobie wcześniej zamarzyłam. Wzięłam dwa, jeden, bo był piękny z jeszcze naklejoną karteczką "o autorze" z wystawy, w której uczestniczył. Drugi natomiast niesie za sobą piękną historię, gdy Dziadek chamsko wkręcił Niemęża w opowieść, jak z Braci Grimm. Nie opiszę jej tu. Sorki. Wiem, to ja dzwonię. 

Każdego dnia spoglądam na zdjęcie na lodówce z czasów, gdy jeszcze nie miałam nawet mlecznych zębów. Potem na ww. obraz dumnie stojący na biurku. Możliwe, że ktoś uznałby to za tortury. Jednak dla mnie obecnie najważniejszym zadaniem jest nie zapomnienie. Chcę pamiętać o osobie, która nauczyła mnie, że w życiu warto być upartym i że nasza rodzinna upartość nie jest w cale taka zła, jak ją opisują. 

KWIATY

Po śmierci Dziadka postanowiłam, że nie pozwolę sobie więcej na budowanie muru pomiędzy mną, a osobami, które nazwałabym śmiało bliskimi. Jednocześnie bardzo bałam się tej bliskości, bo choć niektórym z łatwością przychodzi nazywanie swoich emocji, tak ja chyba urodziłam się nie bez powodu z bitch facem. A już pokazanie innym, że nie radzę sobie z konkretną emocją?! W mojej głowie wyglądało to tak, jakbym miała się przyznać, że to ja rozpętałam trzecią wojnę światową. 

Któregoś dnia, jadąc z Niemężem do domu rodzinnego, chciałam kupić babci kwiatka. Na poprawę humoru i mrugnięcie oczkiem, że "nie jest sama". Jako, że się spieszyliśmy, wśród naszych opcji zakupowych pozostał Auchan, a w nim najmniejsza oferta kwiatowa jaką widziałam. Czerwone róże, żółte tulipany, no i one - białe frezje. Wzięłam. 

Szłam do Babci z wielkim uśmiechem. Gdy ujrzała kwiaty, jej oczy zrobiły się lekko czerwone i minimalnie zamglone taflą łez. "Jak nie byliśmy jeszcze małżeństwem, to Dziadek przywoził mi takie z Kęt". I jebło. Znowu. 

Jebło, bo po pierwsze - komu przydarza się aż taki zbieg okoliczności? Dodatkowo, przyznaję się bez bicia, w mojej głowie nie było jeszcze wizji Dziadka - romantyka. I oto powstał on, jeszcze piękniejszy, jeszcze doskonalszy, jeszcze bardziej ulubiony. Zdecydowanie trafił wyżej w mojej topce najlepszych ludzi, których poznałam. 

POGODA

Wśród postanowień było jeszcze jedno, które o wiele lepiej mi idzie, niż utrzymywanie bliskości z innymi ludźmi. Robię kroki. Idę dwa przystanki dalej na autobus do pracy i z tego samego wracam po niej na nogach do domu. Ma to teoretycznie poprawić moją kondycję, a tak naprawdę jest to mój czas, gdy mogę bez zażenowania przed Niemężem nagrać głupie głosówki do mojej Siostry. 

Przyszła jesień, a wraz z jesienią moja melancholia i pogodowy dramat. Jakimś dziwnym trafem jednak w momencie, gdy wychodzę z domu i gdy do niego wracam, świeci słońce. Albo przynajmniej nie pada. Co powstało więc w mojej głowie? Wizja Dziadka, który pilnuje, żebym nie zmokła. Bo pamiętajcie moi drodzy, w rodzinie mówi się tak: jak masz mokre skarpetki, to zaraz choroba przyjdzie. 

To wszystko powstało nie przez moją bujną wyobraźnię. Ale przez Tik Toki, które podczas żałoby próbowały mnie wskrzesić do normalnego funkcjonowania. Był taki trend, gdzie użytkownicy dodawali napis "zobaczcie, jak pięknie maluje moja mama, mój brat, syn, czy pies", a zaraz po tym pojawiały się zdjęcia najpiękniejszych zachodów słońca w ich życiu. 

Po pogrzebie, wracając do Krakowa, na autostradzie zobaczyliśmy właśnie taki zachód. Taki, którego wcześniej nie widziałam, pełny kolorów, jak z jednego z obrazów Dziadka. Do dziś jego zdjęcie mam na tapecie. Dlaczego? Bo to na pewno jego robota! 

Dziecinnie to brzmi. Jednak po długiej nauce już wiem, że warto zostawić w sobie ułamek dziecięcej kreatywności. Że warto uwierzyć w coś, co choć nie ma zupełnie sensu, powoduje uśmiech. Mój uśmiech. Dla mnie na ten moment to wystarczające. 

EGOIZM

Początkowo idąc na terapię myślałam, że najważniejszym moim celem będzie "poukładanie szuflad w głowie" tak, aby nie brać wszystkiego w życiu na serio. A potem spadłam, jak kanapka z dżemem na podłogę, albo jak telefon ekranem o kamień, w morze informacji, o których pojęcia nie miałam. Dowiedziałam się co tak naprawdę mi dolega, co mnie boli, czemu czasem wkurzają mnie ubrania Niemęża na fotelu, a czasem ich nie zauważam. 

Nagle wyjaśniło się to, czemu w niektóre dni nie mam ochoty wyjść na miasto ze znajomymi, a za tydzień wszystkich namawiam na to wyjście. To nie borderline, jak zaczęłam sobie wmawiać, a nerwica i przebodźcowanie. 

Nie to jednak było najbardziej szokujące. Choć może w głębi duszy nieco spodziewałam się takiego werdyktu, terapia pozwoliła mi zrozumieć, że stawianie siebie na pierwszym miejscu nie jest egoizmem. Mam prawo walczyć bardziej o siebie, nawet jeśli jestem w dojrzałym emocjonalnie związku. 

Okazało się, że nie muszę pytać Niemęża, czy mój wybór jest słuszny, o ile sama wiem, że jest. Nie muszę biec do niego i mówić o każdych uczuciach, o ile sama tego nie potrzebuję. I na odwrót! Nie mogę oczekiwać, że Niemąż przyjdzie z każdą najmniejszą emocją. 

Tak proste, a tak skomplikowane, prawda? 

WEEKEND

Dobra, dość tego. Czas dopić herbatę, umyć zęby, obejrzeć kilka odcinków serialu i iść spać. Czeka nas przecież weekend pełen naszych bliskich. Zabieramy Babcię na Wawel, a potem idziemy na drinka. Nie z Babcią, a z naszymi znajomymi, za którymi nieco tęsknię. Niedzielę spędzimy tak, jak najbardziej lubimy. Ja zostanę w kuchni robiąc obiad, a Niemąż pojedzie postrzelać z kolegami. 

O takie życie nic nie robiłam, choć piszę to myśląc wciąż o miesiącach pełnych pracy nad sobą. O miesiącach, które pozwalają mi iść spokojnie spać. I wstać, nawet z uśmiechem na twarzy. 

Mimo że internet już trąbi o tym, iż terapia to nie jest wstyd - pamiętajcie moi drodzy, że walka o siebie i swoje lepsze dni, to najwspanialszy prezent, jaki możecie sami sobie podarować. Bądźcie dla siebie wyrozumiali, bo przecież to z samym sobą spędzicie resztę swojego życia. 

Smacznej kawusi, sami wiecie co, sami wiecie kogo. 


Piosenkę pokazała mi moja Siostra zaraz po pogrzebie. No dobra, możecie płakać ze mną. Zasłońmy to kurtyną. 

ZMIEŃ PUNKT WIDZENIA, ZCH. 



Comments